
Wielu jest takich polskich bohaterów, którzy w wyniku zawieruchy II wojny światowej emigrowali – dla wielu ta emigracja była przymusem. Jednym z nich był Zbigniew Tadeusz Kwieciński, wnuk Macieja Kwiecińskiego zasłużonego polskiego lekarza. Jak wyglądała jego historia powojenna – droga do Australii i budowanie nowego domu po drugiej stronie kuli ziemskiej, o miłości, rodzinie, długim cieniu przeszłości – opowiada jego córka – Anna Kwiecińska.
Jaka jest historia powojenna Zbigniewa Kwiecińskiego?
Urodzony w Krakowie, tato miał zaledwie 17 lat, kiedy został zmobilizowany do Wojska Polskiego w sierpniu 1939 r. Początkowo służył w jednostce obserwacyjnej pułku artylerii przeciwlotniczej, ale w listopadzie 1939 roku został zaprzysiężony, jako członek Polskiego Państwa Podziemnego. Zbigniew służył wówczas głównie w jednostkach wywiadowczych, gdzie szczególnie cenna była jego doskonała znajomość języka niemieckiego. W randze kapitana został w 1944 roku aresztowany przez Niemców i wysłany do obozu jenieckiego w Niemczech, gdzie w następnym roku został uwolniony przez aliantów. W obozie dla przesiedleńców w Ingolstadt poznał Węgierkę, z którą miał wyemigrować do Australii w 1949 roku.
Kiedy spotkałam ją wiele lat później, w Perth – Zachodniej Australii, przypomniała sobie pierwsze słowa taty, które wypowiedział jej we wspólnym tańcu: „Jeszcze tego nie wiesz, ale zostaniesz moją żoną”. Korzenie taty sięgały Bielska Białej, a tamtejsze długie, mroźne zimy były powodem, dla którego oświadczył: „gdziekolwiek, byle upalnie” – gdy został poproszony o wskazanie preferowanego kraju do emigracji powojennej.
Gdzie rozpoczęła się historia powojenna Zbigniewa?
Gdyby nie jego niecierpliwość – fakt, że zszedł ze statku z Neapolu w chwili, gdy po raz pierwszy zacumował w Australii, mogłabym dorastać w Melbourne (jeszcze przez kilka tygodni żeglugi dalej na wschód). Jak się okazało, Fremantle (miasto portowe w Australii Zachodniej) było miejscem, gdzie on i Elly (dziewczyna z Perth) wysiedli i natychmiast wsiedli do pociągu w głąb lądu, aby spędzić następne kilka lat w innym tymczasowym schronisku, tym razem w odległej części Australii Zachodniej, gdzie tata po raz kolejny wyróżniał się swoimi umiejętnościami językowymi.
Australijczycy z Zachodu nazywają siebie „sandgropers” – kochamy plażę! Wielu (większość) jego współczesnych mu Polaków, a czasem ich dzieci – moje pokolenie – zawsze uważało, że Polska jest naprawdę domem, ale tata zawsze był dumny, nazywając siebie „Sandgroperem”, ponieważ całym sercem uczynił Australię swoim domem – wraz z moją matką, dziewczyną z Perth – której dziedzictwo w Australii Zachodniej sięga czasów przybycia pierwszych brytyjskich osadników w latach dwudziestych XIX wieku.
Dziś, po kilku podróżach z Tatą do Polski, w połączeniu z nostalgią moich dorosłych lat, mogę sobie tylko zacząć wyobrażać ogromny wysiłek, który zawładnął jego życiem wewnętrznym, a który polegał na wyparciu przeszłości, aby zapewnić przyszłość rodzinie.
Co Zbigniew mówił o samej wojnie?
Mój tata niewiele mówił o wojnie.
Ciągły głód, „tajne misje” we Lwowie, jego matka zmarła z powodu wylewu krwi do mózgu zaledwie kilka dni po tym, jak była świadkiem rozstrzeliwania żydowskich sąsiadów na ulicy pod jej oknem w Krakowie… te kilka obrazów pozostało w mojej wyobraźni, aby wypełnić wiele luk a propos ostatnich lat taty w Polsce podczas drugiej wojny światowej.
Zdjęć było kilka. Ponadto pamiątki: widelec armii amerykańskiej – kwestia regulacyjna dla wyzwolonych z obozów jenieckich w 1945 roku – grzechotał w naszej szufladzie ze sztućcami, jego wojskowy beret w szafce i tajemniczy, wepchnięty z tyłu jego szafy, ciężki skórzany, wojskowy płaszcz.
To były jedyne trzy obiekty z „przeszłości taty”. Tło, z którego nic nie zostało, nawet krewni.
Zawsze wdzięczny, że był ojcem dwóch córek, a nie synów, „bo dziewczyny nigdy nie będą musiały iść na wojnę”. Był jednak staroświecki w kwestii dyscypliny, w myśl, której „dzieci i ryby głosu nie mają”.
Maszerowałam korytarzem do łóżka – „raz, dwa, trzy, cztery” – tato często kołysał moją siostrę i mnie do snu, nucąc polskie pieśni partyzanckie lub ten wojenny klasyk Marleny Dietrich „Lili Marleen” po niemiecku, którym jak już wiadomo, mówił doskonale.
Jeśli mama spała zbyt długo w szkolne poranki, zwykle tato nakazywał mi „wskrzeszać ją do działania” wersją Reverie na trąbkę, a nasze gnuśne zachowanie było potępiane słowami: „Obudź się, Twój kraj cię potrzebuje!”.
Przynależność do Girl Guides
Nic więc dziwnego, że moje zapisanie się do Girl Guides nie mogło nastąpić wystarczająco wcześnie.
„Patrzę na to teraz i zdaję sobie sprawę, jaka byłaś malutka” – mówi mama, trzymając w ręku plisowany bawełniany surdut, który był moim pierwszym mundurkiem Brownie. „Wyglądałaś na taką dużą dziewczynkę”.
W każde sobotnie popołudnie było zwykle trochę zamieszania, żeby zdążyć na czas do Brownie. Po porannych lekcjach mowy i gry na fortepianie z mamą, czasami towarzyszyłam tacie w wyprawie do „europejskiego rzeźnika”, żeby kupić polskie ogórki, śmierdzące sery, zmizerniałe kiełbasy i ciemny, gęsty chleb. Weekendowe brunche były węchowymi smakołykami, które skracało moje spotkania z paczką o 14:00.
Przed spotkaniem Brownie, tato zawsze musiał dokładnie sprawdzić mój mundur. Odznaka do krawata wypolerowana, pasek błyszczący, jednak nieodmiennie zmieniał ułożenie mojego beretu. Z precyzją sierżanta majora, część, której najmniej lubiłam w moim mundurze, została ściągnięta z niepewnego miejsca z tyłu mojej głowy na przepisowy centymetr nad moimi oczami, z dokładnym pociągnięciem w prawo dla dobra sprawy. Mały żołnierz wreszcie w pełni przygotowany do akcji.
Jak historia powojenna go ukształtowała?
W międzyczasie tata spędzał wiele sobotnich popołudni w domu, słuchając piłki nożnej i malując metalowe tablice, których posrebrzane słowa upamiętniają zachodnioaustralijskich żołnierzy poległych lub zaginionych w akcji podczas I wojny światowej. Każda tablica została wbita u stóp potężnego drzewa eukaliptusowego, które ciągnie się przez wiele kilometrów „Alei Honoru”. We wspaniałym King’s Park na Mount Eliza w Perth.
Chociaż tata ostatecznie przewodniczył Komitetowi RSL (Returned Services League) w Highgate Sub-Branch zarządzającemu alejami honorowymi, ta historia dzieje się dużo wcześniej. Dla niego, utrzymanie tych przejmujących zapisów świadczących o tysiącach mężczyzn, którzy wyruszyli walczyć za odległego króla, było, jak wiem, jego sposobem na okazanie wdzięczności krajowi, który powitał go w 1949 roku.
Jednak tablice wymagały ponownego malowania z częstotliwością, która, nawet jako praca z miłości pobudzona obywatelskim obowiązkiem, stała się ciężarem dla starzejących się mężczyzn. Pomocnicy taty nie byli coraz młodsi, podobnie jak ich kolana. Coraz trudniej było mu zapełnić wolne terminy i coraz więcej tablic przynosił do domu, by naprawić je sam.
Kiedy dołączyłam do malowania liter na srebrno, po tym jak skończył je czyścić szczotką drucianą i pokryć błyszczącą czarną emalią, szybko okazało się, że małe, zwinniejsze palce mogą wykonać tę pracę z łatwością. I tak oto, po długich konsultacjach, Stowarzyszenie Przewodników Dziewczęcych w Zachodniej Australii połączyło się z RSL, by zezwolić na usługi Brunatnych w utrzymaniu tej publicznej ikony, a nasz czas został uznany w przyznaniu pożądanej „Odznaki za służbę”.
Nie jestem pewna kiedy ta wyjątkowa symbioza się zakończyła, ale w końcu Kapitan Harms przeszedł na emeryturę, a ja opuściłem szeregi Girls Guides. Tata pozostał niezwykle aktywny w RSL przez całe swoje 50 lat członkostwa, podczas gdy mniej więcej w tym czasie rozpoczął również działalność w Mensie w Australii Zachodniej – ale to już inna historia!
***
Trzeba wspomnieć, że Anna utknęła na Sri Lance w związku z COVIDem – tam ma okazję śledzić powojenne historie Polaków, którzy wylądowali na wyspie – tudzież Cejlonie, jak wtedy był nazywany… więcej o jej działalności i odkrywanych historiach na blogu: https://www.annakwiecinska.com/spice-voyager-blog